24 lis 2009

Jaki ogień jest w Tobie? Ogień Prometeusza czy Jezusa?

Jezus Chrystus określa swoją misję w dość tajemniczych słowach: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął” (Łk 12,49). Jest to pragnienie Zbawiciela, by zstąpił na człowieka ogień Ducha Świętego i uczynił z niego… popiół. Dopiero na dnie tego popiołu, który zostaje po spaleniu „starego człowieka”, można odnaleźć piękny i oczyszczony diament – nowe życie w Chrystusie. Nie narodzisz się na nowo jeśli nie spłoniesz cały w ogniu Ducha Świętego! Można płonąć ze wstydu, ze strachu, z pożądania, nawet z gorliwości o Prawo Boże i ciągle żyć starym życiem, broniąc się przed utratą siebie. Dać się spalić aż do popiołu to stracić całkowitą kontrolę nad swoim życiem i przekazać ster w dłonie Jezusa. „Przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu, na sławę, chwałę i cześć przy objawieniu Jezusa Chrystusa” (1P 1,7). „Bo w ogniu doświadcza się złoto, a ludzi miłych Bogu - w piecu utrapienia” (Syr 2,5). „W ogniu wypróbowana jest Twoja mowa i sługa Twój ją miłuje” (Ps 119,140).
W odkryciu tej fundamentalnej prawdy chrześcijańskiego życia pomogło mi tragiczne doświadczenie moich sąsiadów. Długie lata mieszkali oni w starym drewnianym domu. Jako dziecko bardzo często gościłem w ich mieszkaniu, gdyż mieli trójkę dzieci, z którymi miło spędzałem czas na różnych zabawach. Pamiętam, że co jakiś czas moi sąsiedzi przeprowadzali generalny remont w domu. Jednak faktyczny „kształt” ich mieszkania pozostawał nienaruszony. Nie „przemieniły” go ani nowe okna, ani nowe meble, ani nowe tapety na ścianach. Pewnego dnia wszystko zostało przemienione. Przyszedł pożar i spalił cały dom. Byłem wtedy w liceum i odczytywałem to jako wielką tragedię. Dzisiaj, po wielu latach, nie boję się powtórzyć za trzema młodzieńcami z pieca ognistego: „Ogniu i żarze, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki!” (Dn 3,66). Dzisiaj, gdy jadę w rodzinne strony, czasami odwiedzam moich sąsiadów. Mają piękny murowany dom, zbudowany na zgliszczach starego. Ze spalonego domu pozostały im tylko wspomnienia i popiół, na którym wznosi się nowa budowla.
Dlaczego o tym piszę? Niektórzy twierdzą, że wspominanie lat dziecinnych jest oznaką starzenia się. Nie kwestionuję tej prawdy. Jednak pamięć o spalonym domu moich sąsiadów, ich rozpacz i łzy, powróciły do mnie ostatnio w rozmowie z jedną zaprzyjaźnioną osobą. Otóż uświadomiłem sobie, jak trudno jest nam zgodzić się na całkowite spalenie – mam na myśli taki pożar Ducha Świętego, którego nie ugasi żaden „strażak”, czyli żaden drugi człowiek, ani nawet ja sam z całą moją inteligencją i sprytem. Cały paradoks polega na tym, że z łatwością mogę odgrywać rolę Prometeusza, bohatera niosącego innym ogień nadziei, pocieszenia, oczyszczenia, który jednak boi się otworzyć własną puszkę Pandory. Taki Prometeusz – bohater panujący nad każdą sytuacją, budzący podziw i uznanie – będzie spalał się dla innych, byle tylko jak najdalej uciec przed własnym spaleniem w ogniu Ducha, nad którym nie ma żadnej kontroli. Wydaje mi się, że do podobnych wniosków doszedł C. K. Norwid. Pozwólcie, że przytoczę jeden z moich ulubionych cytatów:
Wtedy to próba jest, wtedy jest waga,
Ile? nad sobą wziąłeś panowania;
Wartość się twoja ci odsłania naga –
I oto widzisz, ktoś-ty?… bez pytania (…).
Co raz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,
Wokoło lecą szmaty zapalone;
Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się wolny,
Czy to, co twoje, ma być zatracone?
Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? – czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie!…

Zostanie „dyjament zwycięstwa” gdy:
Bóg - mój żywot jest i zmartwychwstanie,
I to jest wszystek cel, choć przez konanie
Prawdziwy „dyjament zwycięstwa” odnajdziesz dopiero na zgliszczach spalonego „ja”, gdy wejdziesz w ogień Ducha i zaczniesz nosić w sobie konanie Jezusa. Musiało upłynąć wiele lat zanim zobaczyłem, że spalając się dla innych jak Prometeusz, tak naprawdę nie chciałem być spalony! Udawałem bohatera przed innymi, a w moim sercu od chwili chrztu i bierzmowania płonął ogień miłości Jezusa, który skutecznie gasiłem. Na zewnątrz wszystko wyglądało pięknie. Modliłem się, regularnie spowiadałem, pomagałem innym odnaleźć Jezusa. Uczestniczyłem w przeróżnych inicjatywach ewangelizacyjnych, rekolekcjach, kursach i coraz lepiej czułem się w roli Prometeusza. Dzisiaj widzę, że dawałem ludziom mój ogień, który przypominał zimny ogień ze sztucznej choinki. Ten ogień był dla mnie wygodny, bo nikogo nie zranił, nie spalił, więc nie musiałem wiele ryzykować. Wielu ludzi skutecznie mnie utwierdzało w roli Prometeusza. Dostrzegali mój trud i poświęcenie dla innych. Doszło do tego, że zacząłem w Jezusie widzieć wzór idealnego Prometeusza, który niesie ludziom ogień pocieszenia czy uzdrowienia.
Nie wiem, jak długo bym jeszcze udawał Prometeusza. Na moje szczęście, Bóg nie mógł już dłużej patrzeć na cały ten cyrk i rolę pierwszego klauna, którą odgrywałem. Nadszedł czas żniwa i chwasty, do których byłem przywiązany zostały spalone (por. Mt 13,30). Wszystko, co sobie w życiu poukładałem zostało doszczętnie zniszczone. Chyba po raz pierwszy w życiu poczułem się spalony. Spadł na mnie ogień Ducha, od którego uciekałem. Zobaczyłem w sobie Piotra, który siada przy ogniu, a wcale nie chce spłonąć dla Jezusa. „Jakaś służąca, zobaczywszy go siedzącego przy ogniu, przyjrzała mu się uważnie i rzekła: «I ten był razem z Nim»” (Łk 22,56). Wtedy Piotr zaparł się Jezusa. I może po raz pierwszy w życiu zobaczył, że wcale Go nie znał. Piotr zapłakał i przestał grać Prometeusza. Jednak łzy nie ugasiły wyrzutów sumienia. Potrzebne było miłosierne spojrzenie Jezusa.
Panie teraz już wiem, jak mam Cię kochać – wchodząc w ogień Ducha. Proszę, spal Prometeusza, który jest we mnie, bym narodził się na nowo i płonął Twoim ogniem. „Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden”.
Tak długo jak nie wydasz siebie na spalenie, będziesz grał Prometeusza. Aby narodził się prorok, który płonie miłością Boga, Prometeusz musi zostać spalony na popiół. Oczywiście tego spalenia nie da się zaprogramować i przewidzieć. Bóg sam dokona w Tobie tego dzieła. Po prostu czuwaj, słuchaj Słowa i daj się prowadzić tam, dokąd nie chcesz.

31 paź 2009

Recepta na szczęście (Mt 5,1-12)

Chyba nie ma takiego człowieka, który nie chce być szczęśliwy. Pragnienie szczęścia głęboko wpisane jest w ludzkie serce. Każdy za szczęśliwym życiem mniej lub bardziej tęskni. Dla jednego szczęściem będzie mieć kochającą go osobę. Inny szczęścia będzie szukał w karierze zawodowej, w polityce, w sporcie itd.
Jakiś czas temu rozmawiałem z człowiekiem, który mi wyznał, że spełniły się wszystkie jego młodzieńcze marzenia. Ukończył wymarzone studia, zdobył dobrze płatną pracę, poślubił kobietę, którą pokochał. Wreszcie kupił sobie piękny dom i luksusowy samochód. Wielu ludzi uważa go za szczęściarza i zazdroszczą mu tych wszystkich dóbr. On jednak wie, że nie jest w pełni szczęśliwy. Po ludzku patrząc ma wszystko, co jest potrzebne do szczęścia, a mimo to czegoś mu brakuje. A dokładniej, Kogoś mu brakuje. Do szczęścia potrzeba jednego: Jezusa!
Każdy kto spotyka Jezusa odnajduje miłość Ojca i czuje się Jego ukochanym dzieckiem. Prawdziwi szczęściarze to święci. Mogę do nich dołączyć ja i ty. Już dzisiaj. Wystarczy tylko przyjść do Jezusa i „opłukać swe szaty w Jego krwi” (Ap 7,14).
Gdy to zrobisz, zaczniesz doświadczać, że ubóstwo wcale nie jest przekleństwem i może być lepsze niż bogactwo. A miłosierdzie wobec tych, co cię oszukali, wykorzystali, poniżyli daje prawdziwą wolność. Cichością i łagodnością więcej można zdziałać niż krzykiem i przemocą. Z kolei zatrzymując zło na sobie i stając bezbronnym wobec bliźniego, jesteś podobny do Jezusa przybitego do krzyża. Czy potrzeba ci czegoś więcej do szczęścia? Jak jesteś z Jezusem przybity do krzyża masz wszystko i niczego ci nie braknie (Ga 2,19-20). Bez Jezusa, nawet jak masz wszystko, nie masz nic…

25 paź 2009

Niewidomy czy niezauważony? (Mk 10,46-52)

Zastanawiam się, jaki był największy problem Bartymeusza, utrata wzroku i niemożność widzenia, czy raczej tęsknota za spojrzeniem miłości ze strony najbliższych. Spotkałem ludzi, którzy ciągle uciekają od prawdy o sobie i robią wszystko, by wzbudzać litość u innych. W tym celu wymyślają jakieś choroby, robią z siebie żebraków i pokrzywdzonych, byle tylko uciec od prawdy o sobie. Dlaczego Jezus od razu „nie zauważył” Bartymeusza? To Bartymeusz musiał pierwszy wołać o pomoc. Jezus szedł swoją drogą do Jerozolimy. Zatrzymał się dopiero, gdy usłyszał rozpaczliwe wołanie niewidomego: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”
Bartymeusz wiedział, że podobna sytuacja może się już więcej nie powtórzyć. Zrzucając płaszcz, zaryzykował życie w prawdzie i zerwał z postawą wzbudzania litości u innych. Może po raz pierwszy w życiu przestał grać wyuczoną rolę żebraka i stanął przed Jezusem jako ślepy, poszukujący drogi. Nie liczył już na żadną jałmużnę, tylko prosił o jedno: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Chyba nie przypadkowo jest tu użyty grecki czasownik „anablepo”, który dosłownie oznacza „spoglądać w górę”. Być może wcześniejsze życie Bartymeusza było skupione na „spoglądaniu w dół”, czyli oczekiwaniu na współczucie przechodzących drogą. Prawdziwym ślepcem nie jest ten, kto nic nie widzi, ale ten, kto nie chce oderwać wzroku od siebie i swoich problemów. Spojrzenie w górę nie tylko uwalnia od niepotrzebnego koncentrowania uwagi innych na sobie i żebrania o miłość. Spojrzeć w górę to zobaczyć Jezusa przybitego do krzyża dla mnie.
Nie wiem, co Bartymeusz wyczytał w spojrzeniu Jezusa. Jedno jest pewne: przestał siedzieć przy drodze i żebrać. Stanął na nogi i poszedł za Jezusem, który wstępuje do Jerozolimy.

10 paź 2009

Największy smutek – odejść bez Słowa (Mk 10,17-30)

Nie wiemy jak miał na imię, ile miał lat, czy był kawalerem czy żonatym. Ewangelia mówi tylko, że miał bogactwa i tęsknił za prawdziwym życiem. Chyba żył w dużym pośpiechu skoro przybiegł do Jezusa, upadł przed Nim i zapytał: „co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”. Najpierw „zachowaj przykazania!” – mówi Jezus. Ów człowiek mógł poczuć się dowartościowany i utwierdzony w przekonaniu, że dobrze pokierował swoim dotychczasowym życiem, gdyż zawsze przestrzegał Bożych praw i nakazów. Na szczęście Jezus ratuje go od życia w iluzji. Spogląda na niego z miłością i objawia mu to, za czym naprawdę tęskni: „Jednego ci brakuje. Sprzedaj wszystko, co masz… Potem przyjdź i chodź za Mną. Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości”.
Dlaczego odszedł? Czy nie mógł patrzeć już dłużej Jezusowi w oczy? Dlaczego się zasmucił skoro miał „wiele posiadłości”, do których mógł wrócić? Tymczasem do szczęścia potrzeba tylko jednego: Jezusa. Jakie to musi być straszne, gdy poznajesz miłość Boga, odnajdujesz odpowiedź na tęsknotę serca, zostajesz powołany, a mimo to odchodzisz smutny i bez Słowa. Apostołowie obserwując całe to zdarzenie pytali się między sobą: Któż więc może się zbawić? Po ludzku to niemożliwe, ale u Boga wszystko jest możliwe. Zbawienie jest darem, dla tych którzy zaufali Panu i oparli się na Jego Słowie. Najbogatszym człowiekiem nie jest ten, kto ma wiele posiadłości, tylko ten, kto stracił wszystko ze względu na jedno miłosne spojrzenie Jezusa. Taki człowiek wie, że niczego mu nie braknie, ponieważ zyskał życie w pełni: przyjaźń z Jezusem.
Kto słucha Boże Słowo i wypełnia je nigdy nie będzie smutny!

12 wrz 2009

Droga ucznia (Mk 8,27-35)

Nie wystarczy szczere wyznanie pod Cezareą Filipową: „Ty jesteś Mesjasz”. Jezus nie oczekuje od swoich uczniów pięknych i podniosłych deklaracji. Iść za Jezusem to zaprzeć się siebie i wziąć swój krzyż. Dopiero wtedy można Go naśladować. Piotr długo tego nie rozumiał. Też mam z tym problem. Łatwiej mi zaprzeć się Jezusa niż siebie. Łatwiej mi pomóc nieść krzyż drugiemu człowiekowi niż podjąć mój własny. Mogę mu wtedy współczuć, pocieszyć, pomodlić się za niego. Później wracam do mego życia i czuje się uspokojony, bo nie przeszedłem obojętnie obok krzyża bliźniego. Tymczasem Jezus nie wzywa mnie do podjęcia krzyża bliźniego. On czeka aż wezmę własny krzyż i zgodzę się na śmierć z powodu Ewangelii.

5 wrz 2009

Głuchoniemy czy zagłuszony? (Mk 7,31-37)

Patrząc na sposób w jaki Jezus uzdrawia głuchoniemego zastanawiam się jaki był największy problem tego człowieka. Nie wykluczam, że był on kaleką i nic nie słyszał. Wydaje mi się jednak, że Chrystus za pomocą wykonanych gestów chciał nie tylko przywrócić owemu człowiekowi zdolność słuchu i mowy, ale otworzyć przed nim przestrzeń ciszy i umożliwić mu wsłuchanie się w mowę samego Boga. W tym celu Zbawiciel wyprowadza go z tłumu na miejsce odosobnione, palcami zatyka mu uszy a śliną dotyka języka. Przypomina mi się tutaj historia mojego kolegi, jak po raz pierwszy poszedł na stadion i na żywo oglądał mecz piłki nożnej. Stadion był wypełniony kibicami. W pewnym momencie z trybun zaczęły rozbrzmiewać piłkarskie okrzyki. Mój kolega, który nigdy nie używa wulgarnych wyrażeń po kilku minutach zorientował się, że wypowiada te same słowa, co otaczający go tłum kibiców.
Tak sobie myślę, jakbym się zachował stojąc w Wielki Piątek w rozkrzyczanym tłumie, patrząc na proces Jezusa przed Piłatem. Nie wiem, czy usłyszałbym wtedy westchnienie Jezusa, poczuł Jego ślinę w moich ustach i przejął się Jego męką. Raczej zostałbym zagłuszony i razem z tłumem powtarzałbym bezmyślnie: „Precz! Precz! Ukrzyżuj Go!” (J 19,15).
W ostatnich tygodniach, wypełnionych tysiącem spraw związanych z powrotem do Polski, przeprowadzką, nowymi zadaniami zaczęło mi brakować czasu na to co najważniejsze - słuchanie Jezusa. Szybko się zorientowałem, że coś mnie zagłusza i słabo słyszę Boga. Czułem, że nie mam nic do powiedzenia i mówię, co mi „ślina na język przyniesie”, bezmyślnie powtarzając słowa innych. Na szczęście znalazłem skuteczne lekarstwo, czyli zostawiłem na boku wszystko, co zagłusza, zatkałem uszy palcami i prosiłem Ducha Świętego o kroplę śliny Jezusa. Wystarczyło jedno Słowo: Effatha! I znowu słyszę. Jeżeli czujesz się zagłuszony i nie słyszysz Boga zrób to samo.

5 lip 2009

Osądzić Proroka, czy dać się osądzić Słowu? (Mk 6,1-6)

Jezus przychodzi do Nazaretu, swojego rodzinnego miasta. Wchodzi do synagogi i zaczyna nauczać. Ci, którzy wtedy na Niego patrzyli i wsłuchiwali się w Jego Słowo doskonale znali środowisko, w którym się wychował i wzrastał. Pamiętali Jezusa jako chłopca, z którym wspólnie przebywali, uczyli się, bawili, żartowali. I nagle ten Jezus, którego tak dobrze znali przemawia z niezwykłą mocą i mądrością, a swoją naukę potwierdza cudownymi znakami.
Aż trudno sobie wyobrazić, że mieszkańcy Nazaretu po spotkaniu z Jezusem w synagodze i wysłuchaniu Jego „płomiennego kazania” wrócili do domu „tacy sami”, czyli obarczeni ciężarem swoich grzechów i pewni swojej „mądrości”? Przecież wiara rodzi się ze słuchania Słowa Bożego (Rz 10,17). Oni słuchali tego Słowa z ust samego Zbawiciela. Okazuje się, że można słuchać Boga, nawet widzieć cudowne znaki i pozostać nieporuszonym, zamkniętym na nawrócenie. Mieszkańcy Nazaretu woleli osądzić Jezusa niż dać się osądzić Jego Słowu. Nie wystarczy więc słuchać i podziwiać mądrość Jezusa. Konieczne jest wyznanie wiary: Jezus jest Chrystusem, czyli namaszczonym Duchem Świętym Synem Bożym! (Rz 10,9; Flp 2,11). Kto spotyka Jezusa spotyka Boga i słyszy Boga!
Jeżeli po usłyszeniu Ewangelii dalej czuję się smutny i nie radzę sobie z moimi problemami to nie Ewangelia jest „za trudna”, tylko moje serce jest „za twarde” i Słowo Boże musi je skruszyć.
„Serce twarde na końcu dozna klęski, a miłujący niebezpieczeństwo w nim zginie.
Serce twarde obciąży się utrapieniami, a zuchwalec będzie dodawał grzech do grzechu.
Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła w nim zapuściło korzenie.
Serce rozumnego rozważa przypowieści, a ucho słuchacza jest pragnieniem mędrca” (Syr 3,26-29).
„Błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je” (Łk 11,28

P.S.
W związku z moim powrotem do Polski i przeprowadzką, przez kilka najbliższych tygodni nie będę mógł kontynuować pisania bloga. Wszystkim wirtualnym Braciom i Siostrom życzę w tym wakacyjnym czasie dobrego odpoczynku, czyli poczęcia się na nowo przez wierne słuchanie Słowa Bożego.