20 cze 2009

Burza, wicher i moje prawdziwe oblicze (Mk 4,35-41)

Jezus pragnie przeprawić się na drugi brzeg, ale to uczniowie przejmują inicjatywę. „Zostawili tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi”. Wtedy łatwo jest być uczniem Chrystusa. Nie muszę się o nic martwić, bo wiem, że On jest blisko, zauważa moją ofiarną służbę dla Królestwa Bożego. Czy to nie jest powód do chluby, gdy widzę siebie jako sternika, który ma pełną kontrolę nad łodzią, gdy panuję nad wodą i samemu Bogu pomagam przeprawić się przez morze na drugi brzeg? Jak łatwo jest opowiadać o przyjaźni z Chrystusem wtedy, gdy trzymam wiosło w dłoniach i wszystko układa się po mojej myśli. Tylko czy takie wiosłowanie jest płynięciem do wyznaczonego celu? A może jest ciągłym życiem w iluzji i dryfowaniem? (por. Dz 27,9-37; Jon 1,5)
Co w takiej sytuacji robi Jezus? Chyba czuje się niepotrzebny, usuwa się w cień, milczy i śpi. „On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu”. Nie wystarczy, gdy wiem dokąd płynę i jestem otoczony przyjaciółmi – towarzyszami tej samej drogi; nie wystarczy, gdy mam dużą i bezpieczną łódź, gdy widzę już drugi brzeg i czuję smak nieba w ustach. Jeżeli Jezus pozostaje uśpiony za moimi plecami, jeżeli tracę Go z oczu i nie wpatruję się w Jego oblicze, jeżeli nie słyszę Jego Słowa, to potrzebna jest burza i silny wicher, które pomogą otworzyć mi oczy i pozwolą poczuć się w pełni sobą – kruchym człowiekiem nie mającym władzy nad morzem (nie zdolnym samemu przepłynąć przez śmierć do Życia na drugim brzegu). „Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?»”. Nie wiem, kto tutaj kogo obudził. Może Bóg przez burzę ciągle burzy mój idealny obraz siebie?
Po takim doświadczeniu burzy, myślałem, że już się nie boję. Poszedłem za Nim do Ogrójca. Wpatrywałem się w Jego oblicze, słyszałem jak rozmawiał z Ojcem i widziałem jak walczył z jakąś tajemniczą burzą, która miała nadejść. Nie pamiętam, co było dalej, bo twardo zasnąłem. Gdy się obudziłem zobaczyłem jakiś krzyczący tłum i żołnierzy, którzy Go związali i obezwładnili. Myślałem, że zrobi to samo, co wtedy na jeziorze, jednym słowem uciszy rozkrzyczany tłum i wszystkich powali na kolana. On jednak milczał i dał się pojmać. Czy to jest droga, która prowadzi na drugi brzeg? Czy największe burze ucisza się zburzeniem siebie?
„Albowiem miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro Jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” (2Kor 5,14-15)

3 komentarze:

x. Przemek Zamojski pisze...

Bardziej prawdziwe ni w teatrze, w którym w pewnym momencie nie wiadomo, kto jest aktorem a kto widzem... wśród tych wielu niejasności jedno jest pewne.. człowiek skazany jest na niepewność dopóki nie spocznie w Nim.. a On nie spocznie w człowieku

Mateusz pisze...

Przychodzą mi na myśl słowa Wiesławy Szymborskiej z wiersza „Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej”, które pozwolę sobie trochę sparafrazować:
Tyle wiemy o sobie,
ile w nas „zburzono”.
Mówię to wam
ze swego „oburzonego”, a przecież nie gotowego na „zburzenie serca”

Anonimowy pisze...

Ponieważ żyjemy w czasach ostatecznych a posoborowy "Kościół" prowadzi ludzi do piekła, ostrzegam zabłąkanych ludzi przed potępieniem. Kto nie boi się prawdy może skorzystać.
Mt 7:21 "Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie."
Pozdrawiam. Tadeusz – katolik
Warto poświęcić trochę czasu dla wieczności.
http://tradycja-2007.blog.onet.pl/
Przepraszam, jeśli boisz się Pana Jezusa.